poniedziałek, 30 listopada 2009

Zgubny Krąg Bezczasu

Byłam w Bezczasie przez chwilę...



Trafiłam tam przez pomyłkę, więc nie wypadało zabawić dłużej. Zresztą, trochę się obawiałam. To jedno z tych Bezmiejsc, które magnetyzują i odpychają jednoczeście: niby przyjaźnie i zielono, ale też chłodno i niepokojąco. Nie było więc sensu ryzykować. Lepiej zachować ostrożność w obcowaniu z Bezwymiarem.



Konstrukcja Bezczasu była promienista i zdawałoby się - przejrzysta. Liściaste kręgi rozstrzelone były daleko dookoła. Wydawały się jakby zamknięte w Wielkim Kręgu Bezruchu. Ale Bezruch był tylko złudzeniem. Zieleń nieustannie gmatwała się w sobie, plątała i skręcała. Gubiła swoją zieloność w żółci i błękicie, by znowu nabrać mocy szmaragdu i... groszku. Zatracała się we własnym fermencie, gniła, by wrócić świeża i niewinna.





Wkrótce pojawią się nowe kręgi, inne znikną w otchłani. Gdy tylko odwrócimy nasz wzrok, cała machina Bezczasu, ruszy skrzypiąc i rzęrząc. Bardzo powoli nabierze tempa. Rozpędzi się, by całkiem zamazać się w fioletach i różach, które niegdyś koiły, a teraz w tym pędzie próbują rozpaczliwie uciec przed zachłannymi brązami Bezmiaru. Niedługo to właśnie brąz zdominuje Bezczas.



Chyba jeszcze niejeden Bezczas przede mną...

niedziela, 15 listopada 2009

Obrazy życia


Kolejne warstwy farby:
Ta blada i cienka,
Tamta ciemna i ponura.
Tu przeciera się pasiasty ślad pędzla,
Tam znów zamaszysty płaskowyż po szpachli.
Tędy biegnie płynna ścieżka świadomości,
Tamtędy poszarpany brzeg błedów i porażek.



Niektóre powierzchnie głęboko ukryte,
pochowane na zawsze,
I nikt nie wspomina już ich barw.

Niektóre wyzierają tu i ówdzie,
bezszczelnie rażą jaskrawością
Nie dając wymazać się z pamięci.



Niektóre jeszcze świeże,
błyszczą, mażą się, same nie wiedzą, co z sobą począć,
Wciąż gotowe, by zmienić swój kształt.

Niektóre - jeszcze nie namalowane.
Jakie będą?


Czy istnieją jeszcze razem, czy dla siebie nawzajem?
Czy całokształt ma tu jeszcze jakiekolwiek znaczenie?



Zapytajnik


Czy będę tam kiedyś?
Czy mnie znajdziesz?
Czy nie będę się bać?
Czy mi wybaczysz?
Czy wszystkie moje potknięcia, pomyłki, niedomówienia, niedopatrzenia mają dla ciebie znaczenie?
Czy świadomość ich wszystkich tylko mnie zadręcza?
Czy można tak jak ty - wszystkich i każdego?
Skąd to poczucie winy, że godna nie bedę?


Czy będą tam róże i błękity?
Czy tylko cienka niebieska linia,
jak na nie namalowanym jeszcze obrazie?


czwartek, 5 listopada 2009

Zapach starości


Czosnek, stęchlizna i pot
Intensywność i odmienność
Wiedza, świadomość i pustka
Zadowolenie, spokój, zmęczenie
Rezygnacja, radość, cierpienie
Przeszłość, teraźniejszość i wieczność
- woń starości

Cząstka życia
Każdego momentu
Nadziei i bólu
Uśmiechu i przemijania
Duszy i śmierci


poniedziałek, 2 listopada 2009

Wspominki


Jacy ubodzy byliśmy
Jacy biedni
Jacy głupi
Jacy nieświadomi
Jacy mali i ...
sami sobie niepotrzebni
Jacy niepoprawni
Jacy próżni
Jacy nieszczęśliwi...
   bez miłości
   bez wiary
   bez nadziei

9 kwietnia 2005


Czas robi jednak swoje
Łatwo się zapomnieć
Wciąż tacy jesteśmy


Wplątani, uwikłani, uzależnieni i bezradni
Patyczaki wtopione zbyt głeboko w swoją rolę
Choć... być może... kiedyś... któryś z nas się zazieleni...


czwartek, 29 października 2009

Od czasu do czasu c.d.



Temat, główny geometryczny motyw tego dyptyku, jest bardzo pospolity. Na całym świecie pewnie namalowały  go setki osób.

Sama ostatnio natknęłam się na dwa:


  • drugi autorstwa Jerzego Zajączkowskiego na stronie kulturaonline.pl, który wygląda tak:


Na pierwszy rzut oka niesłychanie podobne, ale na szczęście zupełnie różne, w założeniach, w klimacie, w tonacji, w niuansach...

I to właśnie jest jedna z najfajniejszych cech naszego świata: RÓŻNORODNOŚĆ, pomimo wszystkich podobieństw wciąż zostajemy niepowtarzalni...

Od czasu do czasu


Niuanse, niuansiki...
...ponura chmurność błękitu,
wieczne zatroskanie zieleni,
pogoda ducha oranżu
i nagłe zamyślenie różowego fioletu...

Wcale nie główny temat.
Jego mogłoby nawet czasem nie być. Ma znaczenie tymczasowe. Kształtuje ogólne wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Natomiast przy bliższym poznaniu wrażenie to może ulec całkowitemu przeobrażeniu - na lepsze lub na gorsze.


Dla obrazów oglądanych przez krótką chwilę, gdzieś w galerii temat i pierwsze wrażenie mają znaczenie fundamentalne.


Natomiast dla obrazu, na który chcę patrzeć długo, latami chcę go mieć w zasięgu wzroku, temat odsuwa się na plan dalszy, a główną rolę grają właśnie niuanse i niuansiki.


Tu zawijas, tam niedbaly ślad pędzla, tu szary zaciek a tam ognista plamka światła.
Detale, które długo magnetyzują, cieszą, intrygują i prawie nigdy się nie nudzą.


Drugie dno - nie zauważone przy pierwszym spotkaniu.
Płaszczyzny i przestrzenie ukryte dla powierzchownego widza.



poniedziałek, 26 października 2009

Abstakcje


Kolory i kształty rywalizują ze sobą. Linie kręte i nieposłuszne biegną na oślep. Czy istnieją jeszcze w tym świecie?


Niefortunne sąsiedztwo pomarańczowej kropki i fioletowej plamki. O czym tak szepczą? O jesieni, która traci już swe ogniste odcienie, blednie i szarzeje? O nadciągajacej bieli, która jeszcze daleko, ale nieuchronna postępuje wciąż naprzód i niedługo będzie można ją wyczuć w powietrzu?


Szepczą o kontrastach i tonach brzmiących gdzieś w przestrzeniach. O wzorach i ornametach pomieszanych, skłóconych i poszarpanych. O nutach półcieni i świateł. O prześwitach i zasłonach.


Czerwienie z błękitami tulą się w milczeniu. Marzą o żółtych przebłyskach. O ciełej puszystości brązów. Nie ma tu mowy o nudzie. Dzieje się, co tylko chcę. Drganie, pełzanie, świętowanie. Bezład i porządek. Brudne jakrawości i czystość pasteli.


Tylko co na to wszystko zielony zawijas?


sobota, 24 października 2009

Babcia Jaga

Mamie mojej i jej

Tajemnica wiary jest to prawda,
którą poznajemy z objawienia Bożego,
lecz jej w pełni zrozumieć nie możemy



Tak naprawdę to nie wiem, od czego zacząć i czy w ogóle zaczynać, ale skoro już, to najlepiej chyba trzymać się tradycji i zacząć dokładnie od pogody.

Pod koniec jesieni Zakąski zwykle tonęły w błocie. Wyglądały wtedy na niemiłosiernie zapuszczone. Wypełnione gęstą, mętną wodą bruzdy po kołach. Kałuża jedna na drugiej. A pomiędzy nimi czarna grząska maź. Ohyda. Domostwa przycupnięte wzdłuż drogi – drogi do połowy wyasfaltowanej (tam mieszka sołtys), do połowy w kocich łbach. Od zachodu otoczone lasami. Od wschodu ograniczone torami kolejowymi. Poza tym nic tylko pola. Cała okolica zwykle bezradnie czekała na nadejście zimnej bieli.
Jednak tego roku absolutnie wszystko stanęło na głowie. Jesień nieźle namieszała: po dżdżystym, zimnym i w ogóle smętnym wrześniu, wróciła do letniego ubranka. Październik ociągał się z malowaniem drzew i krzewów i chyba jedynie dla przyzwoitości umazał końce liści w żółcieniach i czerwieniach. Za to nie tylko wysuszył wrześniowe błota, ale bezlitośnie obrócił je w pył. Słońce raziło oczy nieprzyzwoitym, jak na tę porę roku, blaskiem, a wiatr nic tylko kurzył zamiast normalnie wiać. Taka to właśnie aura trwała niezmordowanie przez kolejne tygodnie i żadne znaki na ziemi i niebie nie zwiastowały rychłej odmiany. W ogródkach wzdłuż drogi wszystko kwitło na hura; kolory wciąż żywe, intensywne, nie mające chyba zamiaru ustąpić miejsca zwykłym barwom jesieni. Kwiaty, które dawno już powinny odejść w zapomnienie, rozchylały wciąż nowe pączki i kierując je do słońca, dawały gospodyniom coraz więcej powodów do dumy. Gdyby nie wszechobecny zapach dymu, poranne mgły i coraz dłuższe cienie pałętające się za wszystkim, co się rusza i wiernie towarzyszące temu, co ruszać się nie powinno, można by pomyśleć, że jesieni w tym roku nie będzie i koniec. Oczywiście pomyśleć tak mogliby tylko ci, którzy nie muszą chodzić do szkoły. Ale o tym później.

Niektórzy wolą śmierć niż starość. Może dlatego, że nie zaznali jeszcze ani jednego ani drugiego.

Ona mieszka przy części drogi nie tkniętej ręką zaawansowanej cywilizacji. Jej dom jest raczej nieduży. Kiedyś mieszkało w nim aż sześć osób, w porywach – do dziewięciu. Dwie izby i sień. Zbudowany z kamienia, teraz ukrytego pod grubą warstwą tynków. Na niektórych starych zdjęciach zachowały się dowody na to, że jakieś trzydzieści lat temu pokryty był najprawdziwszą strzechą. Jak przez mgłę pamiętam podwójne przejście pomiędzy kuchnią a pokojem. Pokój jest całkiem przestronny, choć niewysoki. Pełne słońca okna. Drewniana lekko skrzypiąca podłoga. Kilka sprzętów – każdy z innej parafii, święte obrazki i sztuczne kwiaty.
Skoro urodziła się na początku lat dwudziestych, to teraz ma już naprawdę sporo lat. Ma też siwe włosy (co prawda już niewiele) a na twarzy mnóstwo śladów przeróżnych mimicznych reakcji na życie. Od śmierci swojej połowy mieszka sama i oczywiście nieźle już zdziwaczała. Porusza się jak kukiełka – ta na sznureczkach: ruchy szybkie, zamaszyste, ale, jakby przerywane. Przy jej dużych dłoniach i zgrubieniach w stawach cała sylwetka wydaje się bardzo drobna, coraz drobniejsza. Chyba zdeptuje się na starość, a już na pewno chudnie – prawdopodobnie robi sobie w ten sposób miejsce na dodatkowy podkoszulek. A nosi ich całkiem sporo. Chyba już wiem, po kim mam to ciągłe uczucie wszechogarniającego chłodu. Zawsze będę ją kojarzyć z fryzurą z lat dwudziestych. Włosy raczej krótkie niż długie, przedziałek na środku, po obu stronach, symetrycznie ułożone fale podtrzymywane wsuwkami. Nie licząc małych wybryków z fryzurą „afro” i farbowaniem (np. na kolor ognisto-marchewkowy), jej włosy pozostawały mniej więcej jednakowe. Ulegały jedynie naturalnym zabiegom czasu – były coraz bledsze, coraz rzadsze i coraz częściej skrywane pod chustką.
Zawsze wydawało mi się, że starsi ludzie nic tylko wspominają rzeczy, które wydarzyły się dawno temu, szukają analogi pomiędzy tym, co było a tym, co jest, pomiędzy życiem swoim a innych. Ona jakoś tego nie robi. Zawsze, gdy próbuję coś od niej wyciągnąć, zbywa mnie jakimiś półsłówkami. Czasem wypsnie jej się maksymalnie dwa zdania. Jednak te jej uśmieszki pod nosem, delikatne westchnienia, uciekające spojrzenia kryją całe życie. Wszystko. Zna tylu ludzi, o których ja nic nie wiem, a którzy wiedzą, kim jestem, czasem jaka jestem, a czasem nawet są ze mną spokrewnieni. Wszyscy oni nie mieszkają zbyt daleko. Pewnie niektórych czasem spotykam nie mając najmniejszego pojęcia o tym, z kim mam do czynienia. A ona – prawie nie ruszając się z domu, nigdzie nie wyjeżdżając, poruszając się zaledwie w obrębie swojej wioski i kilku sąsiednich – wie prawie wszystko o całej rodzinie bliższej i dalszej. Pewnie, że część tej wiedzy można by uznać za plotki, ale zaledwie niewielką część. Reszta to najprawdziwsza prawda. A to, że zdarza jej się teraz totalnie mieszać osoby i wydarzenia, to zupełnie inna bajka. Skutki uboczne zbyt długiego przebywania na ziemskim padole.
Myślenie o niej zwykle mnie uspokaja. Naprawdę. Według jej świata czas płynie dużo wolniej. Jej dystans do „tej całej reszty” jest niesłychany. Patrzenie na ową niesamowitą pogoń z jej perspektywy jest naprawdę fajne. Wiem, że „fajne” to co najmniej głupie określenie, ale tutaj naprawdę pasuje. Prostota (nie mylić z podobnym wyrazem) w życiu jest strasznie łatwa i zarazem trudna do osiągnięcia. U niej to wychodzi chyba samo z siebie. Codziennie podobne, proste do rozwiązania problemy, proste do odczucia radości, proste do rozmyślań smutki. Żeby nie było za dużo tych prostych rzeczy, należy je oczywiście od czasu do czasu skomplikować. Nic też nie komplikuje życia równie skutecznie, jak choroba. Wyolbrzymianie każdego bólu i kaszlnięcia, braku koncentracji i apetytu, wmawianie sobie rozmaitych dolegliwości, domysły co do możliwych chorób i schorzeń, wreszcie poszukiwanie lekarstwa i receptury na zdrowsze życie, kończy się zwykle na łykaniu mnóstwa tabletek, o co najmniej przeciwnym działaniu, na popadaniu w skrajność w sposobie życia i odżywiania się, oraz jako skutek uboczny na używaniu pseudolekarskiego bełkotu. To taki sposób na spędzanie dni. Nocami przychodzi sen. O ile oczywiście mu się chce. Chociaż podobno w tym wieku, podobnie jak w wieku niemowlęcym, sen nawiedza ludzi również za dnia i to czasem w dziwnych, zaskakujących momentach.

Dłonie targane przez nerwowe drgawki.
To tylko niespokojny sen.



Morze czerwonych róż. Może morze czerwonych róż?
Cały ogródek zakwitł różami. Jejku! Może zerwać całe naręcze do domu? I tak jeszcze zostanie.
- Zostaw trochę na dole!
- Dobrze mamusiu!
Reszta u mnie na górze. Będzie pięknie...
- Chodź szybko!
- Co się stało!
- Zobacz.
Wszystkie zwiędły. Cały ogródek uschniętych róż. Czemu? Szarzeją, brązowieją, szeleszczą.
- Dobrze, że zostało trochę w domu, na pamiątkę, że mi się nie przewidziało, albo przyśniło...




Znowu złapała drzemkę. Głowa jej trochę spadła z piedestału.
- No cześć babciu! I co się babci śniło?
Niecierpliwe zwilżanie ust. Rozbiegane spojrzenie próbujące ustalić czas i miejsce.
- A spałam? O kurka! Przepraszam. Tak mnie nagle złapało.

Każdy, niezależnie od wieku, kiedy śpi ma w sobie coś z aniołka. Może to kwestia tymczasowej czystości, może oderwania od rzeczywistości. Ulotne uduchowienie rysów twarzy. Tajemnica snów. Wewnętrzne światy. Alienacja. Jesteśmy grzeczni, kiedy śpimy. Może i prawda, że tylko wtedy. Ale tylko w tym świecie. Co robimy tam, kim jesteśmy po drugiej stronie snu i czy jesteśmy grzeczni wiemy tylko my. I też nie wszyscy.
Wyraz jej twarzy jest raczej pogodny. Szarobłękitne coraz mniejsze oczy z niewielkim orzechowym nalotem i mleczną mgłą krótkowzroczności patrzą zawsze z wielką ciekawością świata. W jaki sposób człowieka, który nie jedno przecież musiał widzieć, żyjąc tak długo, może jeszcze cokolwiek interesować. Gdzie znudzenie, niechęć, ucieczka? A oprócz ciekawskich spojrzeń jeszcze te pytania. Po trzy razy o to samo.
Pamiętam, kiedy byliśmy dziećmi, czasem przychodziła nas pilnować. Bawiła się wtedy z nami w ciuciubabkę, chowanego, nawet berka. Nigdy nie zauważyłam, żeby się zmęczyła. Teraz przychodzi czasem lekko zdyszana, ale nigdy nie zmęczona.

Ona po prostu wydaje się być zamknięta w jakiejś półprzepuszczalnej bańce mydlanej. Świat chyba nie jest do końca świadom faktu jej istnienia, natomiast ona dopuszcza istnienie świata, owszem, ale takiego, jaki jej zdaniem powinien być lub, jaki ona ewentualnie jest w stanie przyjąć.
Istnieją więc sobie – ona i świat – ona sobie i świat sobie.
Wszystko byłoby prawie normalne, gdyby nie fakt, że nie byłoby jej bez świata, natomiast świat jakoś radził i, podejrzewam, będzie sobie świetnie radził bez niej. I gdzie tu sprawiedliwość!

- Paszoł won!
Nie wiedzieć czemu, głos jej się lekko załamał. Pięści zacisnęły się do białości. Serce zakołatało. Dech gdzieś przepadł i przez kilka chwil trudno go było złapać. Mały brzdąc rozpłynął się w wilgotnej mgle. Przez policzki przetoczyły się ciężkie, gorące deszcze.
- Mały skurczy syn! Narżnąć takiemu to by się nauczył.
Długo nie mogła się uspokoić. Nawet przesuwanie paciorków i głębokie, spowalniane siłą woli oddechy na nic się zdały.
- Jak to potrafi człeka zdenerwować!

Kiedy jest zdenerwowana najpierw zamiera, później jej ruchy stają się coraz szybsze. Przestępuje z nogi na nogę, kiwa głową i załamuje ręce. Mówi bardzo szybko, urywanymi zdaniami i co jakąś chwilę przystaje, by zaczerpnąć jednego głębszego oddechu.

Szkoła podstawowa w Dąbrówce Zabłotniej kształciła i wychowywała. Podejmowała się tego zadania nawet w przypadkach trudnych i ryzykownych takich, jak, na przykład, Jurek Wojcieszek (a właściwie Jerzy Gustaw Wojcieszek) – siedmioletni dorobek swoich rodziców – Marii i Antoniego.
Całą swoją obecną i przyszłą wiedzę nosił na plecach, w tornistrze. W głowie trzymał luzy na inne – poważniejsze rzeczy. Dla wielu brzdąców w jego wieku szkoła bywa ważna i poważna, ale nie dla Jurka. On wiedział o niej już wszystko, co potrzeba, to znaczy wszystko, co powiedział mu Skiba – gość, który niejedno w życiu przeszedł. Szkołę skończył na poziomie, który uznał za podstawowy. Potem zaczął robić interesy, co ni mniej ni więcej oznaczało zbijanie bąków. Ten właśnie człowiek rozciągał przed Jerzym szerokie wizje świata, tak szerokie, że kurdupel nie był w stanie dostrzec ich kresu, a jednak zbyt wąskie by pomieścić instytucje typu szkoła.
Jak dorośnie zostanie Skibą. Ten to ma życie. Po całych dniach robi coś ciekawego: medytuje, rozmyśla, duma. Najlepiej mu to wychodzi na tym wielkim czerwonawym kamieniu za sklepem. Do tego alkohol – jemu już wolno –w końcu jest dorosły i ma brodę. Jest taki mądry. Wie wszystko, a wcale nie był kujonem. Tylko brzydko pachnie...
- Panie Skiba, ale czy Baby Jagi naprawdę istnieją?
- Nie truj mały.
- Nie to nie.
- No dobra, po co się zaraz obrażać? W sumie w każdej bajce jest trochę prawdy...

- To ty Jurusiu?
- No.
- Nie mówi się „no”.
W tym miejscu występuje oczywiście głupia mina. Oczywiście u Jurusia.
- Mhm.
- Czemu jesteś taki zziajany? Co się stało?
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
- Juruś! Jureczku! Odezwij się do mamusi!
- Ba...a…ba...Ja…ga…
Czyżby gorączka?
- Dziecko moje!
Boże, jest cały rozpalony.
- Dość tego! Do łóżka! Natychmiast!

- Jestem taki napalony. Chodź już spać.
Jednym, wprawnym dotknięciem nocnej lampki uczynił ciemność.
- Antek, kiedy ty nie byłeś napalony? Dziecko chore.
Światło.
- Jakie dziecko?... – Zmarszczenie czoła - A!...Co mu jest?
- Gorączka.
Wygładzenie czoła.
- Wysoka? Nie? No, to nic mu nie będzie.
Ciemność.
- Antek! Tylko ci świństwa w głowie.
Światło.
- Wyglądał jakby się czegoś przestraszył.
- No dobra. Jutro z samego rana z nim pogadam. A teraz chodź już wreszcie do mnie.
Ciemność i przyspieszone oddechy nocy.

- Ten głupi tornister jest taki ciężki!
... i to mimo, iż Juruś zjadł już wszystkie kanapki (dokładnie cztery), dwa jabłka i do tego zostawił ćwiczeniówkę do środowiska na parapecie w klasie. Miał też batonika kupionego za drobniaki, które wylatują ojcu, jak leży na tapczanie i drzemie przed telewizorem przykryty gazetą. Wtedy drobniaki z kieszeni staczają się za tapczan, a ponieważ stoczyła się też tam stara pomarańczowa kapa w kratę, to nikt tego nie słyszy. Kasa ląduje miękko i spokojnie czeka, aż Juruś ją zgarnie. Należy oczywiście dodać w tym miejscu, iż w szparę za tapczan mieści się jedynie wszędobylska rączka Jurusia.

Pomiędzy paniami w pewnym – podniosłym raczej – wieku istnieją bardzo szczególne układy. Na bardzo różnych poziomach. Weźmy na przykład strefę garderobianą: ciągła cyrkulacja ubrań. Ale to nie byłoby takie dziwne, gdyby nie dotyczyło ubrań, w których nikt, absolutnie nikt, nie chodzi. Taki płaszczyk, dajmy na to, przechodzi sobie od jednej pani do drugiej, jedna odpruje od niego kieszenie, druga - podłuży rękawy, trzecia – lekko zwęzi w talii, czwarta przyszyje (jakieś) kieszonki, a piąta popuści szwy. Ale żadna z nich go nigdy nie wkłada stwierdzając, że jakoś jej nie pasuje i może dać go na przykład Zośce, to sobie pochodzi. Ale nie, nie... na tym nie koniec. Po jakimś czasie przypomina sobie, że miała kiedyś taki zielonkawy płaszczyk od Dzidki Podrygałowej, który byłby w sam raz na wiosnę. Ta stara różowa kurtka się już do niczego nie nadaje. Ale gdzie podział się ten płaszczyk? Może go komuś dałam? Ale komu? W tym momencie zaczyna się ostentacyjny obchód po znajomych w poszukiwaniu płaszczyka.
- Nie ma u ciebie może takiego zielonego płaszcza. Gdzieś go posiałam, a może pochodziłabym do kościoła. Jeszcze by się nadawał, no nie?
- Zielony płaszcz?... A ten taki z takimi kieszeniami z boków?
- No, no. Taki. Teraz się tak ciepło robi...
- Dałam go Irce. Na mnie był trochę za ciasny
- Irce? A Nowaczyńskiej?
- Hm.
- A ona w nim chodzi?
- Nie wiem. Nigdy jej w nim nie widziałam.
- Wzięłabyś się jej zapytała. Ja tam jej tak dobrze nie znam, a jak w nim nie chodzi, to niech go odda i już.
Tak. Trzeba zawsze pamiętać, co się, komu dało, żeby później móc to odebrać. Oczywiście tylko w przypadku, kiedy ten ktoś tego nie używa. To prawie tak, jak z prawem pierwokupu.
Ona stosuje takie gierki nawet przy prezentach. Kupiła kiedyś mojej mamie na imieniny gęsiarkę – taki garnek o kształcie elipsoidalnym do przyrządzania drobiu w całości. Po kilku latach stwierdziła, że my chyba mamy jej garnek i chyba go nie używamy, więc ona chce go z powrotem, bo jest jej bardzo potrzebny.

- Marysia! Marysia!
Gdzież ona się znowu podziała?
- Helcia, nie widziałaś gdzie Marysi?
- Nie, mamusiu.
- To nie patrz tak tylko weź się szybko do szukania! Przecież spóźni się do szkoły.

Bose nogi. Zupełnie gołe. Całkiem bose. Jedna i druga. Obie. I jak ona ma teraz iść do szkoły.

Marysia miała w sobie to coś już od dziecka. Zawsze współistniała bardziej z przyrodą niż z ludźmi. To trochę dziwne, że oddzielamy ludzi od przyrody, prawda? W końcu my także jesteśmy jej częścią. Kiedyś po prostu było to dla nas oczywiste, ale później już zawsze stawialiśmy siebie wyżej, zawsze ponad. Nic nie dorastało nam do pięt. I tak nam już zostało. Istniejemy tylko my a daleko za nami cała reszta. Tylko my mamy duszę, tylko my znamy mowę, pismo, tylko my myślimy i to abstrakcyjnie, a nasza samoświadomość czyni nas w ogóle tak niesamowitymi istotami (to chyba odpowiednio niezwykłe dla nas określenie, bo oczywiście zwierzę nie wchodzi w grę), że wszystko inne niech się schowa. Tylko nieliczni spośród nas odbierają świat inaczej. Czują nierozerwalne więzi z innymi bytami. Są silniej zespoleni. Marysia właśnie była takim kimś. Potrafiła całymi godzinami rozmawiać z motylkami (na z motylkami może trochę krócej) i z panią ślimakową, która pomimo swej zupełnej obojętności, co do orientacji seksualnej, uważała się za damę. Żyjątka owe znacznie lepiej orientowały się w „tych sprawach” i zawsze lepiej wszystko rozumiały. Nie tak, jak mama, tata, siostry czy brat. Ci z kolei albo byli zajęci „poważnymi rzeczami” albo totalnymi bzdetami. „Poważne rzeczy odnoszą się oczywiście do sfery zainteresowań rodziców, bzdetami natomiast zafascynowane było wiecznie rozwydrzone rodzeństwo.
Nie, to nie tak, że Marysia w ogóle nie utrzymywała z nimi kontaktów, czy nie pałała do nich szczególną sympatią. Nie. Nic z tych rzeczy. Kochała mamę jak nikogo i nic na świecie. Ale do poważniejszych rozmów między nimi, do głębszej wymiany myśli dochodziło niezwykle rzadko, a wieku lat ośmiu utrzymywanie stałych i, określmy to na razie, zaawansowanych stosunków intelektualno-emocjonalnych jest niezmiernie ważnym czynnikiem kształtującym przyszłą osobowość delikwenta. Tak więc z kimś te stosunki trzeba było nawiązać.

- Mamusiu, ona siedzi za stodołą na sianie i mówi, że nie może iść do szkoły z bosymi nogami.
- O Jezu kochany! Co ja mam z tym dzieckiem?

- I jak było w szkole Marysiu?
Majtanie nogami podczas siedzenia to jeden z jej ulubionych nawyków. Może oznaczać zadowolenie, wtedy obie nogi majtają symetrycznie i spotykają się w najwyższym punkcie swej drogi, z później już osobno zataczają esy floresy. Gdy jest to coś więcej niż zadowolenie, nogi floresują nawet niesymetrycznie, to znaczy każda w innym kierunku. Natomiast, kiedy mamy do czynienia z głębokim zamyśleniem, nogi majtają nieświadomie: do tyłu razem, złączone dużymi palcami, w przód zaś osobno, zataczając półkola. Szybkość i częstotliwość ruchów nie mają nic wspólnego z intensywnością procesów myślowych. O nie. Są one wyznaczane przez naturalny i wrodzony rytm ciała. A u Marysi nie był on ani za szybki ani za wolny, ot taki w sam raz.
Aha. Teraz nogi floresowały swobodnie. Wodziły za nimi jedynie uchachane niebieskie oczęta zahipnotyzowane widokiem lekko zdartych, ale wciąż jeszcze czerwonych trzewików.
- Czy Baby Jagi mają buty?
- Ależ oczywiście!

- Wie pan co?
- Tak. Ja wiem wszystko. Jerzy, dokładnie wszystko.
- Czy Baby Jagi mają buty?
- Co?
- Czy Baby Jagi mają buty?
- A cóż to za pytanie?!
- Normalne. Chyba wie pan, co to Baba Jaga, panie Skiba?
- Tak. Oczywiście, że wiem. Ja wiem wszystko.
- No, więc, mają buty czy nie?
- Tak... to, rzekłbym, nieco złożony problem. To zależy, o jakie Baby Jagi ci biega. Czy o te z bajek, wiesz „Jaś i Małgosia”, „Czerwony Kapturek”... O, przepraszam! Nie „Czerwony Kapturek”. W każdym razie – o te z bajek, czy o prawdziwe wiedźmy, co rozpanoszyły się po świecie, świntuszą i sabotują i sabatują na Gołych Górach...
- No oczywiście, że o te prawdziwne.
- ... bo jak pytasz o te z bajek to... nie wiem...

- Marysiu, rozmawiałyśmy o tym już tyle razy. Po zbiorach kupimy nowe trzewiki dla Helci, a ty dostaniesz te jej, czerwone. Przecież tak ci się podobały.
- No.
- Nie mówi się „no” tylko „tak”.
- Mhm.
- O co chodzi? Przecież są jeszcze całkiem dobre. Może będą na ciebie jeszcze troszeczkę za duże, ale nogi ci szybko urosną. Kupię ci nowe sznurówki, chcesz?
- No.
- W ogóle nie mogę się dziś z tobą dogadać. No dosyć tego dobrego. Sprzątaj ten bałagan i do łóżka. No już!



- Tyle róż. Takie czerwone były... Czemu je zbrudziłaś?
- Teraz ci się nie podobają? Przecież szeleszczą, a kolor to rzecz względna.
- Jednak to prawda, co mówią o Jagach.
- A co mówią?
- Że jesteście złe.
- Jesteście? To jeszcze nie wiesz? No nieważne. Gdzie miotła? Lecę dalej.
- Tam stoi. Gdzie teraz lecisz?
- Dorośniesz to zrozumiesz, jak będziesz taka jak ja.
- Nigdy nie będę.
- No tak – już jesteś.
- Co?... nieprawda! Ja nigdy nie zabiłabym tych róż!
- I tak same by padły. Czas na mnie. Na razie.
- Poczekaj! ... Czy ty masz buty?
Tyle tych kiecek miała, że nie było widać. Następnym razem zapytam najpierw o to. I nie jestem żadną czarownicą... Gdybym była, to chyba wiedziałabym, co z tymi butami, prawda?


- Jak ty wyglądasz?! Marysiu! Czemu nie założysz tej nowej sukienki od babci Jagody? Zupełnie jak nie dziewczyna. Twoje siostry się stroją, a ty chodzisz jak kopciuszek jaki.
- Ale ta sukienka jest najśliczniejsza... A jaki kopciuszek?
- A taki jak ty.

Nawet niespecjalnie widać było tę jej odmienność. Częścią siebie była zapatrzona do wewnątrz, resztą – na świat – cały świat. Nie faworyzowała ludzi, bo niby za co? Nawet nie są ładniejsi od wiewiórki czy jarzębiny, mądrzejsi zresztą też nie. Jej kamuflaż nie był świadomy, ale dzięki niemu nikt nie wytykał jej palcami. Nikt nie przezywał. Nie dokuczał. Kiedy była wśród ludzi, upodabniała się do nich. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Czasem była nad wyraz spokojna i patrzyła na tę całą hałastrę z dystansu, oglądała ją jak zza szyby, jakby nie do końca obecna. Kiedy indziej znów uczestniczyła w najgłośniejszych harcach, w najgłupszych przedsięwzięciach, nie zbaczając na prawdopodobne konsekwencje swych poczynań.

- ... i żyli długo i szczęśliwie.
Trzasnęła książką.
- Podobała wam się bajka?
- Taaak!
To nie było do końca przekonujące „taaak”. Większość wciąż miała przed oczami straszne rzeczy sprzed szczęśliwego końca.
- A co wam się najbardziej podobało?
- Czekolada!
- I chatka z piernika!
- I jeszcze jak mogli jeść cukierki!
- I czekoladę!
- I jak Jasio pokazał patyczek!
- I jak uciekali!
- I czekolada!
- A Baba Jaga wam się podobała?
- Nieee!
- Dlaczego?
- Bo była stara!
- I brzydka!
- I głupia!
- I zła!

Szkoła zaczęła się już na dobre i nie ma co się łudzić, że to tylko przejściowe i szybko minie. To nie to, co chodzenie do kościoła. Postoi się przez godzinę i na cały tydzień spokój. Nie. Tu się trzeba namęczyć. Nie dość że się tam codziennie chodzi to jeszcze dręczą człowieka jakimiś głupimi pytaniami. Ta pani to jakaś nienormalna naczytała się bajek i teraz nie dość, że nam to powtarza to jeszcze roztrząsa co, jak i dlaczego? A skąd ja mogę to wszystko wiedzieć. No bo po co taka Baba Jaga łapała dzieci? No, po co? Kto dzisiaj je dzieci? Wszystko jest w sklepach. A ten Jasiek z Małgośką już nie mieli gzie łazić tylko do lasu. Głupki jedne. Człowiek nawet jak wraca do domu nie ma spokoju.
Ciężko, gorąco i do domu daleko.
- Ale kurzy!
Ciemna chmura na drodze.
Przetarcie oczu. Może pomoże.
- Jejku! Co to?
Ciemna chmura zakotłowała.
Ślina nie chce przejść przez gardło.
- O kurczę!
Coś się tam rusza.
Pustka w głowie.
- Jejku!
Tak jakby zjawa. Czymś macha.
Pot na czole.
- O kurczę!
Zjawa się zmaterializowała. Miała... miotłę.
Uderzyło gorąco.
- Baba Jaga!
W nogi!

Wielki ceremoniał zamiatania podwórek i tego niewielkiego kawałka drogi przyległego do płotu zaczynał się już wczesną wiosną. Ceremoniał ten trwał zwykle do bardzo późnej jesieni i odbywał się zwykle w sobotnie popołudnia, ale gdy pogoda odstawiała szopki, wytrwałe i zaprawione w boju gospodynie miotłowały, kiedy tylko wymagała tego sytuacja.
Rytuału miotłowania przestrzegamy zwłaszcza my – czarownice...

(marzec 2001)